Jak sadziliśmy ryż w Japonii

Jak sadziliśmy ryż w Japonii

Byłam w Japonii tylko raz przez trzy miesiące w 2006 i cieszę się, że było mi dane tam być. W poprzednim roku mój mąż odbył pierwszą podróż do tego kraju swoich marzeń i wrócił szczęśliwy. Też chciałam zaznać podobnego szczęścia, więc bez wahania przyjęłam jego propozycję wspólnej wyprawy. Wiedziałam, że mogę liczyć na niego jako przewodnika. Znał już język japoński na tyle, aby samodzielnie dać sobie radę za pierwszym razem. Mieliśmy pojechać tym samym szlakiem. Różnica była tylko taka, że on był jesienią, a my jechaliśmy na wiosnę. Większość czasu planowaliśmy spędzić w świątyni zen w górach, którą wcześniej on odwiedził. Dostaliśmy zgodę opata na wspólny przyjazd. Akurat było to miejsce zarówno dla mężczyzn i kobiet. Szykowałam się na wielką duchową przygodę.

Podróż wiadomo, długa i męcząca, kilkanaście godzin w samolocie z przesiadką, więc dodatkowe kilka godzin na lotnisku w Helsinkach. Gdy lądowaliśmy, z zaciekawieniem patrzyłam przez okno samolotu na wyspy japońskie i ogromne ilości wody dookoła. Lotnisko było na małej wyspie koło Osaki. Widziałam radość w oczach męża, kiedy znaleźliśmy się w porcie lotniczym. Słychać było język japoński nie tylko z głośników i czuć było specyficzny miły zapach. Mąż pobiegł od razu kupić nam coś na przekąskę -„onigiri”, czyli ryż z marynowaną śliwką zawinięty w glon. Potem jechaliśmy kolejką podziemno-naziemną z przesiadkami (tańszą linią) do hotelu w Kioto, w którym mieliśmy rezerwację internetową. Wszędzie na peronach były podwójne napisy, zarówno znakami japońskimi i romaji (czyt. romadzi), czyli literami łacińskimi.

W hotelu recepcjonistka przyjęła nas po angielsku. Wszystkie informacje były przewidziane dla obcokrajowców. W pokoju klimatyzacja do regulacji według własnych potrzeb. Szybko nauczyłam się obsługiwać zautomatyzowane toalety: regulować podgrzewanie sedesu i inne atrakcje. Podobało mi się. Kupowaliśmy wegetariańskie potrawy głównie z ryżem, takie jak sushi (bez ryby), onigiri, bento, itp. Były estetyczne i smaczne. Jednak dla Japończyków podstawą żywienia obok ryżu są ryby i „owoce morza”, bo przecież mieszkają na wyspach i w większości górzystych, mało uprawnych. Zamierzaliśmy kilka dni przeznaczyć na zwiedzanie Kioto – starej stolicy. Był początek kwietnia, więc spodziewaliśmy się trafić na czas kwitnienia wiśni „Hanami”. Pogoda dopisała i kwiatki zdobiły już drzewa i krzewy. Robiliśmy zdjęcia, by jak najwięcej uchwycić z tych pięknych widoków. Wszędzie było dużo turystów. Japończycy też robili zdjęcia spacerując i ustawiając się całymi rodzinami pod kwitnącymi drzewami. Dowiedziałam się, że te drzewa nie dają owoców tylko kwiaty. Zwiedzaliśmy stare świątynie buddyjskie, których jest wiele w tym mieście. Nie byliśmy zwykłymi turystami – wzruszaliśmy się wielkimi posągami Buddów. Świątynie były olbrzymie i bogato zdobione. Do środka wchodziło się zazwyczaj bez butów i można było posiedzieć, i pomedytować przed ołtarzem na podłodze z mat tatami. Byłam zachwycona. Spotkaliśmy się z naszym znajomym Tomem – Amerykaninem mieszkającym na stałe w Kioto, nauczycielem zen i nauczycielem angielskiego na tutejszym Uniwersytecie. Był w Polsce kilka razy, więc mieliśmy okazję go poznać i zaprzyjaźnić się. Teraz stał się naszym opiekunem duchowym na ziemi japońskiej.

Po kilku dniach zwiedzania i hotelowych luksusach przyszedł czas na dalszą podróż w góry do świątyni zen. Wiele godzin pociągiem i autobusem. Widoki gór i przyrody były niezwykłe, przejeżdżaliśmy przez liczne wiadukty między górami. Podziwiałam lasy bambusowe, jakich nigdy dotąd nie widziałam. Im bardziej oddalaliśmy się od Kioto, znikały podwójne napisy i wszędzie były już tylko znaki japońskie. W miasteczku Hamasaka musieliśmy się przesiąść z pociągu na autobus i spotkaliśmy Niemca, który też jechał do świątyni Antaiji (czyt. Antaidzi). Dotarliśmy w końcu do podnóża góry, na którą mieliśmy wejść pieszo z plecakami 4 km. Na szczęście wyjechał po nas samochód świątynny, bo mąż potwierdził nasz przyjazd telefonicznie, zanim wsiedliśmy do autobusu. Jazda samochodem pod górę wąską, bitą drogą i dość krętą, na skraju wielu przepaści, wydała mi się przerażająca. Im wyżej, tym więcej śniegu leżało jeszcze nie stopionego na drodze i poboczach. Na górze było sporo śniegu i nie mogliśmy podjechać pod samą świątynię, tylko musieliśmy podejść z plecakami po wielkich kamiennych schodach przez las.

Zdążyliśmy na obiado-kolację w Antaiji. Kilkanaście osób siedziało przy niskim długim stole na matach tatami. Usiedliśmy na końcu stołu i podano nam komplet miseczek z pałeczkami. Wiedziałam już, jak się zachowywać, ale jeszcze musiałam obserwować innych, aby się dostosować do tamtejszych zwyczajów. Dostałam samodzielny pokój. Kobiety miały pokoje na parterze i każda miała swój. A mężczyźni mieszkali na piętrze w dwu-osobowych pokojach, ponieważ było ich więcej. Za oknami hałdy śniegu, a pokoje nie ogrzewane. Nie na taką wiosnę byłam przygotowana. Mąż zorganizował mi stolik kotatsu (podgrzewany lampą) i pomógł przygotować spanie na podłodze z kilku warstw futonów i koców. Poszliśmy też do szopy wybrać kalosze na jutrzejszy dzień pracy. Było dużo kaloszy zostawionych przez poprzednich rezydentów.

Pobudka o 4.00 na poranną medytację zen nie była dla mnie czymś dziwnym, ale nie spodziewałam się siedzieć w takim chłodzie w hondo (sali dharmy). Po prostu trzęsłam się z zimna. Zauważyłam ze zdumieniem, że w miejscu, gdzie miałam matę do siedzenia, była szpara w ścianie na wylot i widać było śnieg leżący na zewnątrz. Po medytacji powiedziałam o tym koledze z Polski, który tam mieszkał od dawna. Wyjaśnił pobłażliwie, że tu wszędzie są szpary od trzęsień ziemi. Rzeczywiście w moim pokoju też dostrzegłam szparę na zewnętrznej ścianie, przez którą było widać niebo. Nic dziwnego, że nie mogłam zasnąć z zimna. Po medytacji formalne śniadanie z miseczkami oryoki (czyt.orioki). Potem wspólne zmywanie i szybkie sprzątanie kuchni, jadalni, korytarzy, łazienek i innych wspólnych pomieszczeń. Na zebranie przed pracą na zewnątrz trzeba było już przebrać się w ubranie robocze i punktualnie o 7.30 przyjść w kaloszach do pomieszczenia „soto shokudo” (zewnętrznej jadalni), gdzie była betonowa podłoga, długi wysoki stół i ławy. Opat rozdzielał pracę, co kto będzie robił. Nasza pierwsza praca polegała na odśnieżaniu drogi i usuwaniu zwalonych przymarzniętych bambusów, które tarasowały dojazd do samej świątyni. Chyba nigdy w życiu nie pracowałam tak ciężko. Szybko dostałam odcisków mimo rękawiczek, ale rozgrzałam się i stopniowo zaczęłam zdejmować z siebie warstwy ubrania. Po paru godzinach pracy przerwa na herbatę w pomieszczeniu soto shokudo, gdzie można posiedzieć na ławach i trochę odpocząć. Lancz w południe bez przebierania się w tym samym pomieszczeniu, które jest po prostu roboczą jadalnią. Taki lekki posiłek i znowu do pracy. Dopiero popołudniu o 15-tej koniec pracy, można zdjąć kalosze i przebrać się, oraz wykąpać. Łazienka wspólna, ale najpierw kąpią się kobiety, a mężczyźni czekają, aż wszystkie wyjdą. Było nas tylko trzy: Japonka, Australijka i ja Polka. Po kąpaniu obiad formalny w wewnętrznej jadalni „hiroma”, każdy ze swoimi miskami oryoki. A potem znowu zebranie też w hiroma siedząc na matach tatami i ceremonia herbaty bez stolików oraz omawianie prac, które zostały wykonane. Po matach tatami chodzi się boso, nawet nie wolno w kapciach. Wieczorem wspólna medytacja zen, czyli zazen w zimnym i wielkim hondo. Nawet figura Buddy na ołtarzu nie wzruszała mnie w tym chłodzie.

Zaczęłam robić notatki, żeby w przyszłości nie przyszło mi do głowy znowu tu przyjechać. Byłam rozczarowana. Toalety wcale nie ogrzewane, raczej przypominające latrynę, taka muszla w podłodze do kucania. Tak samo łazienka zimna i z betonową podłogą, aż przykro postawić bosą stopę. Jedyną atrakcją jest ofuro – wielka wanna z gorącą wodą, w której można chwilę się odprężyć po umyciu pod prysznicem. Ofuro jest wspólne, wszyscy wchodzą do tej samej wody po kolei jak do basenu. Woda jest specjalnie grzana w tym celu przez piec na drewno. Codziennie kto inny ma dyżur do palenia w piecach i do pracy w kuchni. Zresztą prawie wszystkie funkcje są przechodnie. Tenzo, czyli szef kuchni, też się zmienia, ale ta funkcja jest zastrzeżona dla wybranych. W kuchni mogę być jedynie pomocnikiem i muszę się nauczyć obsługi pieca. Wypytuję Polaka o różne rzeczy, bo jest tu od paru lat – ma imię buddyjskie Daido (nie jest jedynym Polakiem w historii Antaiji). Pomaga mi też Australijka, która tu spędziła zimę. Japonka mnie nie lubi i wciąż pogania.

Po tygodniu napisałam w swoim notesie: Jeszcze nie umiem się cieszyć, że tu jestem. Zrobiłam sobie zestaw plusów i minusów. Mogę pozbyć się pewnych iluzji o Japonii. Przede wszystkim cierpienie z powodu zimna, surowych warunków i ciężkiej pracy. Nie mogę spać z zimna, chociaż mam na sobie wiele warstw ubrania i kilka kołder oraz koce. Zastanawiam się ponownie, dlaczego tu przyjechałam. Byłam ciekawa, co takiego fajnego doświadczył mąż poprzednio. On nadal jest szczęśliwy, a ja nie rozumiem, dlaczego. Chciałam być z mężem, nie rozstawać się na kolejne miesiące. Rozumiem, że nie możemy mieszkać razem, ale przynajmniej widzimy się codziennie. Dobrze, że mam swój pokój, swoją małą przestrzeń na 6 mat tatami, z małym stolikiem obok posłania i szafą wnękową. Mam laptop ze sobą (mają tu internet) i dzięki temu mam kontakt z Polską. Praktykuję angielski w grupie ludzi z różnych stron świata, których jest tu więcej niż Japończyków. No i praktykujemy razem zen, ale nie czuję w sercu radości wchodząc do hondo. Policzyłam warstwy ubrania, jakie ubieram do zazen – w sumie 10. Może jeszcze nie przystosowałam się do tych warunków, jestem jakby na innej fali…

Po 10 dniach zapisałam: Nadal zimno, ale śnieg prawie stopniał. Zen wyczynowy – wszystko szybko, jedzenie na czas. Jem mało, aby zdążyć pogryźć i nie zwymiotować, jak pierwszego dnia po posiłku. Chyba jestem cały czas w stresie. Poza tym nie jestem przyzwyczajona do pracy na roli. Najpierw musieliśmy wysiać ryż do skrzynek, aby wykiełkował w namiocie pod folią. Potem sianie różnych warzyw do małych doniczek na sadzonki (np. pomidory) lub bezpośrednio do ziemi (np. ogórki) pod folią. W końcu sadzenie ziemniaków na polu. Bolał mnie krzyż i nogi od tej pracy. Chodziliśmy też po lesie w poszukiwaniu kiełkujących bambusów do jedzenia, wyglądały jak grzyby, takie grube brązowe czubki, które dopiero się wychyliły z ziemi – wtedy są miękkie i jadalne. Są również przysmakiem tutejszych dzików, więc baliśmy się je spotkać w lesie. Przy rąbaniu drewna w szopie zostałam przypadkiem uderzona parę razy klockami drewna z sąsiadujących stanowisk (w kolano, rękę, głowę). Jak zdjęłam rękawiczki, zobaczyłam krew pod paznokciami, od samego trzymania siekiery przez wiele godzin rąbania. Mam „worki pod oczami”, taką opuchliznę, nie wiem, od czego. W hondo chodzę w skarpetkach jako jedyna. Gdyby była możliwość, pojechałabym do domu, ale bilet powrotny mamy dopiero na koniec czerwca. A hotel kosztuje. Tutaj nie musimy płacić. Sama się w to wpakowałam, chociaż mogłam przypuszczać, że nie będzie lekko. Liczyłam na to, że przybędzie mi energii. Może jeszcze tak będzie, jak się ociepli. Na razie niestety tylko kilku-stopniowe temperatury. Pocieszam się, że spłacam swoją złą karmę. Nie mam wyjścia, muszę się tu przystosować. Już coraz mniej mi to przeszkadza, że chodzę w brudnym roboczym ubraniu. Czasem nawet nie chce mi się umyć zębów w zimnej wodzie.

Minęły 2 tygodnie w Antaiji. Wciąż zimne noce. Wczoraj wieczorem miałam pierwszą indywidualną rozmowę z opatem, sam mnie wezwał. Zwracamy się do niego per Docho-san (czyt. Docio), co znaczy po japońsku opat (san – to dodatek grzecznościowy). Ma imię buddyjskie Muho i jest Niemcem z pochodzenia. Został opatem Antaiji w 2002 i mieszka tu ze swoją rodziną (żoną i dziećmi) w osobnym apartamencie. Świątynia posiada 50 hektarów gruntu, są to głównie góry i lasy, oraz część ziemi uprawnej. Docho dba o to, aby świątynia była w miarę możliwości samowystarczalna. Dzięki tej rozmowie coś się we mnie przełamało w stosunku do niego. W porządku człowiek, poczęstował mnie herbatą i słodyczami, które przyniosła jego żona Japonka. Był przyjazny, szczery i ludzki, inny niż wydawał mi się z dystansu. Wcześniej myślałam o nim „sadysta”, kiedy otwierał na oścież drzwi hondo przed recytacją sutr i zimny wiatr wiał nam po plecach. Obwiniałam go w myślach za wszystkie niewygody tutaj. Dla niego to nie są niewygody, tylko norma. On po prostu przyjął warunki i zwyczaje Antaiji, jakie tu były. Wyjaśnił mi, że to okazja do praktykowania wolności, czyli uczenia się przyjmowania wszystkiego, jakie jest. A ja się zmagam, chociaż próbuję przyjmować to, co jest. Postanawiam praktykować wolność od swoich przywiązań. Na szczęście on zgodził się na moje skarpetki w hondo, póki mi zimno. Otworzyłam się nieco na niego i ten styl praktyki. Mam jeszcze dużo do nauczenia się i przepracowania. Docho zapowiedział, że najcięższe będzie sadzenie ryżu, od rana do wieczora. Jak to przeżyję, to potem ma być łatwiej. Pewnie przejdę jeszcze przez wiele funkcji, które na razie mnie omijają. No cóż, przyjechałam na duchowy trening. Cieszę się, że w rozmowie z Docho poradziłam sobie po angielsku i ani razu nie otworzyłam słowniczka – najważniejsza jest komunikatywność, jak się okazuje.

Na koniec kwietnia zaczęło się ocieplać, ale jeszcze śpię w ubraniu. Wyjeżdżało kilka osób do domu (Szwajcarii, Austrii i Szwecji) i było pożegnalne party, które zbiegło się tutaj ze świętowaniem kwitnienia wiśni. A więc ognisko i grilowanie: tofu i ryby (fundowane na specjalne okazje) oraz sake i piwo (alkohol niskoprocentowy). Party jest okazją, aby się najeść. Tutaj w ogóle nie je się chleba, odczuwam mocno jego brak, chociaż jestem świadoma swojego przywiązania. Posiłki monotonne: ryż dwa razy dziennie – na śniadanie i na obiad, a na lancz zawsze cienki makaron. Tylko dodatki się zmieniają, ale są skromne. Przeważnie bambusy na różne sposoby. Jeśli dodatkiem jest jajecznica, to z 10 jaj dla 15 osób. Zupa miso dwa razy dziennie w zestawie z ryżem. W południe ciepły rozcieńczony sos sojowy do makaronu i tempura – smażone w cieście kawałki bambusa lub innych warzyw. Wykorzystuje się resztki z poprzedniego posiłku, nic nie może się zmarnować. Wiele rzeczy robi się tutaj na własne potrzeby według tradycyjnych przepisów, jak miso (pasta sojowa), umeboshi (śliwki marynowane w soli), takuan (piklowana rzodkiew biała), itp. Nawet własne mydło wyrabiają do mycia rąk, właściwie taką pastę mydlaną z gotowanego białego ryżu i zużytego oleju po smażeniu tempury z dodatkiem specjalnej sody.

Co 3-ci dzień wieczorem jest wspólne studiowanie tekstów, czyli rinko. Kolejne osoby wyznaczone przez Docho omawiają fragmenty tekstów. Co 4-ty dzień mamy wolny (niezależnie od dnia tygodnia), można wypocząć, zregenerować siły. Robimy wypady samochodem do Hamasaki na zakupy i przy okazji na ciastka do cukierni. Próbuję dziwne smaki ciastek i bułeczek: z ryżu, z fasolką, ze słodkim ziemniakiem, ze sproszkowaną zieloną herbatą. Jednak coraz mniej mam ochotę ruszać się ze swojego pokoju w wolny dzień. Czasem tylko proszę, aby coś dobrego mi przywieźli na urozmaicenie świątynnej diety ryżowo-sojowo-bambusowej. Nie lubię tej jazdy krętą wąską drogą nad przepaściami. Wolę odpoczywać i popisać maile, lub poczytać coś. Jestem obolała po ciężkiej pracy, szczególnie boli mnie kręgosłup od schylania na polu. Jutro zaczyna się 5-dniowe sesshin (czyt. sessin). Cieszę się i myślę, że sesshin będzie dla mnie dobre, wyprostuję plecy. Mam nadzieję, że wreszcie odpocznę na macie. Wiele osób używa koców w hondo do okrywania nóg podczas medytacji, ja oczywiście też. Trochę zazdrościłam tym, co wyjechali do domu, że mają to już za sobą. A mi zostało jeszcze dwa miesiące. No ale wolałabym być zadowolona z pobytu tutaj i jak oni, wyjeżdżać niechętnie – chciałabym mieć jakieś dobre wspomnienia. Na razie jednak cierpię. Boję się, że będzie mi jeszcze ciężej podczas sadzenia ryżu w błocie. Dziś widziałam węża i jakoś to przeżyłam, chociaż wcześniej bałam się panicznie takiego spotkania. Staram się zrozumieć ten trening duchowy i tych ludzi, którzy tu praktykują. Modlę się do Buddów o wsparcie.

Majowe sesshin (po prostu siedzenie) było zimne, ale 5 dni medytacji dodało mi energii. Przyjechało sporo osób i wielkie hondo wypełniło się praktykującymi. Nawet przybyło kilka Japonek, które ulokowały się razem w największym pokoju na parterze. Generalnie wszyscy byli zdyscyplinowani, wiedzieli, jak się zachowywać. W czasie sesshin wstawaliśmy jak zwykle o 4.00. Były tylko dwa posiłki: śniadanie o 9.00 i obiad o 15.00. Siedzieliśmy 3 bloki po 5 rund (runda 45 minut + 15 minut kinhin, czyli medytacji w chodzeniu), w sumie 15 godzin praktyki w ciągu dnia. Po posiłkach były przerwy dopełniające godzinę. Większość ludzi okrywała się kocami, ale nie wszyscy. Docho otwierał okna czasem, żebyśmy nie spali na siedząco. Kilka razy wydał gromki krzyk po japońsku „Obudź się!”, gdy usłyszał czyjeś chrapanie. Jednemu młodemu, niepoprawnie chrapiącemu Japończykowi zabrał koc. Japonki zaraz po sesshin wyjechały. Nie miałam okazji ich bliżej poznać, bo w czasie sesshin rozmowy są zabronione. Kilku mężczyzn zostało na dłuższy pobyt, więc przybyło rąk do pracy.

Po sesshin mąż zabrał mnie na małą wycieczkę pod górę wzdłuż strumienia, z którego świątynia zaopatruje się w wodę. Kilkaset metrów powyżej jest wielki zbiornik na wodę, od niego poprowadzony jest wodociąg do naszych budynków i też na pole ryżowe. Kiedyś mnisi zbudowali to wszystko, jak zresztą całą świątynię i budynki gospodarcze. Z okolicznych lasów pozyskuje się drewno. Ścinanie drzew i transportowanie do szopy to jedna z najcięższych prac. Następnie obróbka w szopie – cięcie mechaniczne na drewno budowlane i na krótkie kloce do rąbania na opał. Zawsze układa się sterty zapasów drewna opałowego. Coraz lepiej rozumiem tutejsze zasady samowystarczalności.

Połowa maja. Przed i po sadzeniu ryżu, to dwa różne stany świadomości. Tak bardzo się bałam wejść do błotnistego pola, aż chciało mi się płakać. Wydawało mi się, że mogę utopić się w błocie, bo koła traktoru zanurzały się miejscami prawie całe, gdy Docho przeorywał błoto przed sadzeniem ryżu. Musiałam przezwyciężyć ten lęk, nie miałam wyboru. W końcu pomyślałam o swojej karmie do spłacania – właśnie tak, przez cierpienie. Zaczęłam doceniać mimo wszystko „bezpieczne warunki” tego treningu. Miałam szczęście znaleźć w szopie odpowiednio wysokie gumowce zawiązywane od góry i dzięki temu nie miałam mokro w butach, nawet jak poziom błota sięgał powyżej. Dostałam całe ubranie nieprzemakalne. Tylko bawełniane rękawiczki były przemakalne, ale wolałam je mieć. Pogoda w miarę dopisała, chociaż ranki były mgliste i ziębłam w chłodnym błocie, szczególnie w ręce. Świadomie pogodziłam się z tym dyskomfortem, jaki jest. Naprawdę nie jest łatwo poruszać się w głębokim błocie. Mąż był w pobliżu mnie, żebym czuła się bezpieczniej w razie poślizgu czy zachwiania. Wszyscy pracowaliśmy w ciszy i koncentracji, bez zbędnych rozmów. Gdy wracaliśmy po pracy do świątyni, musieliśmy się długo opłukiwać z błota przed wejściem do budynku przy zewnętrznym kranie. Sadzenie ryżu trwało trzy dni od 5-tej rano do 5-tej popołudniu (nie było praktyki porannej ani wieczornej). Żona Docho przywoziła nam na pole herbatę i słodycze. W przerwie odpoczywaliśmy na trawie. Wszyscy sadzili ryż oprócz dyżurujących w kuchni danego dnia. Na śniadanie i lancz szliśmy ubłoceni do soto shokudo, tylko trochę opłukani z błota. Zresztą ławy były codziennie wycierane przez dyżurnych. Z każdym kolejnym dniem oswajałam się z tą pracą. W tracie pracy szliśmy rzędami po wyznaczonych liniach i wsadzaliśmy sadzonki ryżu, które braliśmy ze skrzynek. Trochę przeszkadzały żaby, było ich mnóstwo, hałasowały rechotem i broniły swoich jaj, czyli takiej galarety w wielu miejscach na powierzchni błota. Na brzegach pola przemykały węże polujące na żaby. Docho uspokoił mnie zapewnieniem, że te węże są nie groźne dla ludzi. W błocie były jeszcze pijawki, ale byłam opancerzona ubraniem i nie zdejmowałam mokrych rękawic. Ciężko było się przemieszczać w tym błocie, trzeba było zrobić duży wysiłek przy każdym kroku. Niektórzy zdjęli kalosze, podwinęli nogawki i z gołymi nogami pracowali, wyprzedzając innych. Potem okazało się, że mają poranione stopy od kamyków na dnie i pogryzione nogi przez pijawki. Również do rąk przyczepiały się pijawki, u osób bez rękawic. Można powiedzieć hirudoterapia i terapia błotem jednocześnie. Ja ocalałam. Dopiero po posadzeniu całego ryżu poczułam ból w nogach, od wyciągania nóg z błota przy każdym kroku. Na koniec czekała nas nagroda – wyprawa do onsenu (gorącego źródła) w Yumura. Tam było jak w bajce, pięknie i przyjemnie. Leczyliśmy obolałe ciała mocząc się w gorącej wodzie pod gołym niebem.

W drugiej połowie maja, po sadzeniu ryżu, rzeczywiście wiele się zmieniło. Polem ryżowym opiekowało się już tylko parę osób, aby utrzymywać odpowiednie nawodnienie. Zrobiło się cieplej i mogliśmy wynieść z hondo koce ze swoich mat. Chyba byłam ostatnią osobą, która wyniosła koc, było mi głupio dłużej się wyróżniać i nawet przestałam chodzić w skarpetkach do hondo. Ranki jeszcze chłodne jak dla mnie, chociaż na termometrze temperatury już kilkunasto-stopniowe. W południe słońce grzało coraz mocniej, więc na polu zaczęłam zdejmować warstwy ubrania, aż do koszulki. Chciałam się trochę opalić i niestety poparzyłam sobie ramiona. Nie doceniłam górskiego słońca i potem musiałam to odcierpieć. Zaczęliśmy ubierać kapelusze słomkowe do pracy w polu. W dni deszczowe ubieraliśmy peleryny, których tu mieli wiele. Ciągle było dużo pracy przy warzywach na polu. Trzeba było zabezpieczać je przed dzikami, grodząc pole drutem, który był podłączany do niskiego prądu. Następnie przyszło tyczkowanie wykiełkowanej fasoli, pomidorów i ogórków, oraz plewienie i obhakiwanie. Nawet dostałam takie zadanie zdejmowania czarnych robaczków z liści rzodkiewki, żeby jej nam nie zżarły. Mimo rękawiczek przeżywałam stres, bo zawsze brzydziłam się pełzających robaków. W dodatku trzeba było je unicestwić, czyli pod but, brrr. Taki bliski kontakt z przyrodą i walka o swoje jedzenie. Widziałam raz, jak dzieci Docho bawiły się w ogrodowej piaskownicy, a w pobliżu opalał się duży czarny wąż zwinięty spiralnie. Docho chcąc nam pokazać, że nie boi się węża i nad nim panuje, przydusił go grabiami, ale nie chciał go zabić. Wąż był unieruchomiony i przestraszony. Gdy tylko grabie go uwolniły, szybko umknął i schował się w kamiennym ogródku. Poczułam współczucie do tego zwierzęcia – po prostu taka jest jego natura.

Pod koniec maja przyjechały dwie dziewczyny z Niemiec na urlop 2-tygodniowy. Zamieszkały razem w pokoju obok mojego. Przywiozły trochę prawdziwego chleba i podzieliły po kawałeczku dla wszystkich. Byłam wzruszona smakiem chleba po prawie dwóch miesiącach na ryżu. Japończycy tego nie rozumieją, chyba żeby zostali pozbawieni ryżu. Poza tym dziewczyny były miłe i ożywiły nieco kontakty towarzyskie w grupie, zmniejszając przewagę męskiej energii. Nawet Docho coraz częściej mówił w języku niemieckim, czyli w swoim ojczystym języku.

Nadszedł wyznaczony dzień wyświęcenia mojego męża na kapłana zen. Zapisałam w swoim notesie przed ceremonią: Myślę, że to ważne dla niego wydarzenie – spełnienie jakiejś głębokiej tęsknoty. Wspieram go w tym, chociaż nie nadążam za nim. Mam jakieś niezrozumiałe obawy o naszą relację. Oczywiście też mam swoją tęsknotę za duchowym wyzwoleniem, ale nie marzę o zostaniu mniszką. Po wyświęceniu opadło nasze napięcie. Mam wrażenie, że mąż nawet bardziej znormalniał, niż byłby jakiś dziwny. Otrzymał buddyjskie imię „DoKo”(Droga Światła). Na ceremonię przyjechał z Kioto nasz przyjaciel Tom. Uspokoił mnie, że „właśnie kapłan ma być lepszym człowiekiem”. Dostałam od Toma dużo wsparcia. Mogłam mu powiedzieć o wszystkim, z czym tu się zmagam. Czułam jego akceptację, chociaż nie podzielał moich uprzedzeń. Znał to miejsce z własnego terningu. Po ceremonii było wielkie party i dużo dobrego jedzenia, które wspólnie przygotowaliśmy. Nawet udało się moje ciasto kakaowe w tutejszych warunkach. Party odbywało się w soto shokudo na wysokich stołach i oprócz pałeczek były też widelce, których nie brakowało w świątyni. Do party przyłączyła się jak zwykle żona Docho z dziećmi.

Nieustanne zmiany personalne, jedni wyjeżdżają, inni przyjeżdżają. Najczęściej są to ludzie z różnych stron świata: Europy, Ameryki i Azji, a Japończycy stale w mniejszości. Niektórzy wpadają tylko na kilka dni, jak na rekonesans. Inni spędzają tu urlop. Mało osób decyduje się na dłuższy pobyt. Docho mówi trzema językami: japońskim, angielskim i niemieckim. Najwięcej przyjeżdża Niemców, bo Docho utrzymuje kontakty z rodakami i odwiedza regularnie Berlin, swoje rodzinne miasto. Byli też filmowcy z USA i telewizja japońska – pytali nas wszystkich, dlaczego tu przyjechaliśmy. Odpowiadaliśmy z godnością: dla praktyki zen. Jestem zdziwiona, gdy nowi praktykanci pytają mnie o różne drobiazgi. Czyżbym wyglądała na zadomowioną? Dostaję coraz więcej funkcji: dyżury w kuchni jako pomocnik „tenzo”(szefa kuchni), rolę „jikido” (czyt. dzikido), czyli budzącego i czuwającego nad sygnałami w hondo podczas praktyki. Prowadziłam też ceremonię herbaty, nawet z przyjemnością.

Przeżyłam również małe trzęsienie ziemi. Akurat miałam dyżur w kuchni i pomagałam tenzo przygotowywać śniadanie przed 6.00, kiedy reszta grupy medytowała w hondo. W pewnym momencie usłyszałam hałas, takie dudnienie i miałam skojarzenie, jakby wszyscy wybiegli z hondo i biegli korytarzem, aż cały dom się trząsł. Spojrzałam na tenzo, którym wtedy był wyświęcony Szwed, on na mnie i oboje znieruchomieliśmy. Trwało to może kilkanaście sekund. Gdy wszystko ucichło, kontynuowaliśmy swoją pracę. Dopiero potem spytałam męża, co tam robili… Odpowiedział, że nie ruszali się z mat, gdy ziemia się trzęsła. Podobno takie małe trzęsienia zdarzają się w Japonii dość często i dopóki nie robią szkód, to nikt się tym nie przejmuje.

Czerwcowe sesshin 5-dniowe było wspaniałe, nie było ani za zimno, ani za gorąco. W oknach były już tylko siatki, letni wiatr przewiewał przez hondo i siedząc słuchałam odgłosów tamtejszej przyrody, innej niż u nas. Dźwięki ptaków były zarówno dziwne i piękne. Otaczające góry i lasy, wszystko jakby medytowało razem z nami. Wreszcie poczułam się szczęśliwa. Uspokoiłam się i rozluźniłam, jak nigdy dotąd. Poczułam wdzięczność do wszystkich osób praktykujących ze mną. Wzruszałam się tą niepowtarzalną atmosferą. Czułam, że się odnalazłam. Jednocześnie żałowałam, że wszystko to przeminie.

Ostatnie tygodnie w Antaiji były bliższe temu, o czym marzyłam. Chociaż dalej wciąż coś mnie zaskakiwało, co musiałam przepraktykować. Nie łatwo o tym wszystkim pisać, więc lepiej zachowam część dla siebie. Ciepłe wieczory spędzaliśmy często pod wielkim drzewem koło kuchni na towarzyskich pogawędkach. Japonka grała na gitarze i pięknie śpiewała. Gdy nastała pora deszczowa, znaleźliśmy się w permanentnej chmurze na wiele dni, ale nie było zimno, tylko parno. Praca była głównie pod dachem, czyli w szopie, albo pod folią lub w pelerynach na polu. Wtedy zaproponowałam, że mogę coś poszyć na maszynie. Wiedziałam, że w miejscach praktyki zawsze jest coś do szycia (szyłam już w kilku ośrodkach zen na Zachodzie). Docho przyniósł materiał i zrobiliśmy plan szycia, ile mat i poduszek do medytacji z tego wyjdzie. Już nie musiałam przebierać się w ubranie robocze, ani chodzić w kaloszach całymi dniami. Miałam czystą i suchą pracę. Do tego byłam sama sobie szefową, realizowałam własne projekty. Czułam satysfakcję ze swojej pracy i tylko w spojrzeniu Docho zobaczyłam odbicie mojego niedowartościowanego ego. Powiedział mi przy okazji, że życie jest łatwiejsze, gdy nie kierujemy się swoim ego, tylko po prostu robimy to, co jest do zrobienia. Nie raz widziałam Docho schodzącego z pola jako ostatni i zastanawiałam się, czy się tak poświęca. Pewnie zwyczajnie jako gospodarz nie mógłby spokojnie medytować, gdyby nie sprawdził zabezpieczeń przed dzikami, czy innych miejsc gospodarstwa.

Został tydzień do wyjazdu z Antaiji. Mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony czekam na wyjazd, z drugiej czuję, jakby dopiero coś się mogło zacząć dla mnie – jakaś głębsza praktyka. Tutaj uświadomiłam sobie, że od zawsze czułam w sobie tą duchową naturę, która teraz stała się wyraźniejsza. Po prostu czuję się bardziej sobą i bardziej subtelnie wewnątrz mimo tego błota dookoła – jak lotos wyrastający z bagna (symbol praktyki buddyjskiej). Zaczęłam zauważać ludzi pracujących na innych polach ryżowych, przygarbionych od pracy na roli, chociaż pomagają sobie maszynami. Wiem, skąd się bierze ryż. Nasze pole ryżowe zieleniło się coraz piękniej, ale wolałam podziwiać je z dystansu. Podoba mi się japońska dbałość i oszczędność. Ludzie tutaj są uprzejmi i można się czuć bezpiecznie wśród nich. Można zostawić zakupy w samochodzie na parkingu przy otwartych oknach i drzwiach. Do świątyni co jakiś czas ktoś przyjeżdża z darami albo pocztą są dostarczane paczki. Najczęściej są to dary żywności, a czasem rzeczy, sprzęty, maszyny. Ktoś podarował samochód dla żony Docho, aby mogła wozić starsze dziecko do przedszkola.

Ostatnia rozmowa formalna z Docho – przepraszam go za wszystkie problemy, jakie tutaj stwarzałam. On się ciepło uśmiecha i częstuje herbatą. Opowiedział mi swoją historię, że stracił matkę, gdy miał 7 lat. Od tej pory zaczął zgłębiać, czym jest życie i śmierć. Każdy sam dla siebie musi znaleźć odpowiedź. Chyba, że ktoś nie chce wiedzieć i woli się przytłumiać. Nikt nie wie, ile mu czasu zostało. Pomyślałam o mojej matce, która skończyła 80. Przypomniałam sobie, że nie lubiłam pomagać jej w ogrodzie, ale chętnie brałam słoiki, gdy ją odwiedzałam. Wzruszyłam się do łez. Mam nadzieję, że mój trening duchowy jest nie tylko dla mnie, może też moi najbliżsi odczują jakieś pozytywne skutki. Zapamiętałam zdanie Docho: „Każdy dzień jest sesshin.” Dziękuję mu za wszystko.

Party pożegnalne dla nas było trochę nietypowe. Akurat były mistrzostwa świata piłki nożnej i Docho przyniósł swój prywatny telewizor do soto shokudo na ten wieczór. Zresztą przez wszystkie dni mistrzostw telewizor był dostępny w bibliotece. Można było się uśmiać, jak każdy kibicował swojemu krajowi. Najbardziej przeżywał Włoch, znał imiona wszystkich swoich piłkarzy i pokrzykiwał do nich po włosku. Byłam ciekawa, komu kibicuje Docho, ale się nie dowiedziałam. Odpowiedział mi uśmiechem.

Trening w Antaiji poruszył we mnie wiele czułych strun. Cenię to sobie bardzo. Zobaczyłam wyraźniej swoje bariery, opory i lęki, oraz przywiązania. Zobaczyłam też, że mogę przekroczyć wiele swoich ograniczeń, które wydawały się niemożliwe do przejścia. Doświadczyłam, jak szybko mogą mi się zmieniać stany umysłu – od negacji, przez tolerancję, do akceptacji. Próbuję ogarnąć cały sens tego surowego treningu zen. Zastanawiam się jednak, czy nie można by praktykować jakoś przyjemniej i równie efektywnie, w bardziej komfortowych warunkach… Czy praktyka duchowa i wygoda muszą wykluczać się wzajemnie? Wyjeżdżam lżejsza na duszy i na ciele o parę kilo.

Docho prosił, aby każdy przed wyjazdem napisał coś dla kroniki Antaiji. Posłuchałam swojego serca i napisałam wiersz po angielsku „Protecting the world”, w wersji polskiej „Ochraniając świat”:

Kto ochroni ten świat przede mną,
przed moim głodem nienasyconym?
Co może powstrzymać moje ego,
jeśli nie ja sama…

Kto uratuje ten świat przede mną,
przed moim gniewem niszczącym?
Co może uspokoić mój umysł,
jeśli nie ja sama…

Kto nauczy mnie kochać ten świat,
zamiast negować nieustannie?
Co może zmienić moje uczucia,
jeśli nie ja sama!!!

Kiedy znów znaleźliśmy się w Kioto, w naszym hotelu, zostało nam już parę dni do odlotu. Chcieliśmy wykorzystać ten czas maksymalnie. Duchowa przygoda nie skończyła się jeszcze. Spotkaliśmy się z nauczycielem Reiki (metody uzdrawiania energią) i otrzymałam od niego reiju (czyt. reidziu) – przekaz Reiki. Udało się też zwiedzić kilka świątyń, których wcześniej nie zdążyłam zobaczyć. A na koniec pożegnalne spotkanie z Tomem i pokrzepiająca rozmowa. Żaliłam się, że chyba jestem za słaba na warunki treningu zen w Japonii. A Tom zaprzeczył: „Jak możesz tak o sobie myśleć, przecież wytrzymałaś trzy miesiące w Antaiji.” No fakt, przeszłam przez to wszystko. Tak to jest, nie znamy swojej siły, dopóki nie staniemy przed wyzwaniem. Potrzebuję czasu, aby te doświadczenia ułożyły się we mnie. Chciałabym kiedyś znowu odwiedzić Japonię i poznać praktykę w innej świątyni, może raczej bez sadzenia ryżu. Wiem, że mogę się jeszcze wiele nauczyć na swojej drodze duchowej, dlatego poszukuję w buddyjskim kraju. Mam swojego osobistego przewodnika-męża, więc jest nadzieja na kolejną wyprawę. Chociaż czasem okazja trafia się tylko raz.

P.S. Doko był w Japonii już wiele razy (w sumie spędził tam ponad 3 lata), praktykował w różnych świątyniach i został nauczycielem zen. A ja praktykuję zen w naszej małej świątyni Bukkoin (Świątyni Światła Buddy) w Warszawie, którą założył Doko. Tom nadal odwiedza Polskę i prowadzi sesshin.